Niniejsza publikacja została przygotowana na podstawie informacji zgłaszanych przez członków postkomunistycznych spółdzielni, pracowników SM, przedstawicieli firm mających styczność z robotami w spółdzielniach. Generalnie ma służyć interesowi publicznemu poprzez scharakteryzowanie i przybliżenie patologicznych mechanizmów wykształconych w totalitarnej spółdzielczości. Ponadto ma zachęcać organy ścigania i wymiar sprawiedliwości do aktywniejszych działań na rzecz ochrony praworządności i standardów państwa demokratycznego.
Opisane mechanizmy nie dotyczą wszystkich SM. Istnieją spółdzielnie prawidłowo działające i dbające o dobro zrzeszonych. Ogólnie biorąc im mniejsza spółdzielnia tym lepsze zarządzanie. Spółdzielnie jedno- lub maksymalnie kilkudomowe nie różnią się zasadniczo od wspólnot mieszkaniowych pod względem kosztów zarządzania jak i traktowania zrzeszonych. W odniesieniu do domowych spółdzielni można przyjmować, że nie występują w nich problemy zauważalne w molochach.
Niewątpliwie dyskusja o spółdzielczych patologiach ma też wymiar prewencyjny. Liczymy, że omawianie nieprawidłowości będzie przyczyniać się do zapobiegania łamaniu prawa oraz posłuży za wskazówkę dla mniej zorientowanych spółdzielców. Liczymy też, że nasz głos dotrze do parlamentarzystów i Sejm RP zdecyduje się na długo oczekiwaną reformę spółdzielczości mieszkaniowej w duchu standardów państwa demokratycznego.
Skalę nieprawidłowości potwierdzają tysiące skarg zalewających instytucje państwowe: lokalne prokuratury, Prokuraturę Generalną oraz Rzecznika Praw Obywatelskich. Media regularnie informują o drastycznych przykładach patologii.
Zobacz:
Korupcja w spółdzielni
"Lokator pańszczyżniany"
"Spółdzielcze dyby"
Mieszkania w zaniżonej cenie
"Spółdzielnie to mafia"
Procesy władz SM
O wyborach i gospodarce spółdzielni
Zniszczenie spółdzielczości w okresie PRL
Narzucony Polsce system totalitarny zniszczył spółdzielczość rozumianą przed II wojną światową jako samopomocowe zrzeszenie powstałe w celu zaspokajania potrzeb mieszkaniowych oraz realizacji przedsięwzięć gospodarczych możliwych do wykonania przy współdziałaniu w grupie. Prawdziwa spółdzielczość nie zna ograniczonego prawa rzeczowego ani działalności polegającej na systemowym wyzysku zrzeszonych. Marginalizację, wyzysk i upodlenie człowieka oraz krańcowe wynaturzenie pierwotnej spółdzielczości przyniósł PRL i komuniści.
Partia szybko dostrzegła w spółdzielczości narzędzie budowy nowego bezklasowego społeczeństwa oraz łatwość pozbawienia własności wskutek nacjonalizacji gruntów i narzucania budownictwa wielomieszkaniowego o monstrualnych rozmiarach. Funkcjonariusze zauważyli też, że koncentracja ludności w budownictwie wielkopłytowym daje wymierne korzyści finansowe. Centralizacja władzy i totalna reglamentacja właściwie wszystkiego, w zawłaszczonej spółdzielczości sprzyjała rozwijaniu korupcji do niespotykanych dotąd rozmiarów – do skali niewyobrażalnej w porównaniu do okresu międzywojennego. Główną pożywką dla korupcji były typowe dla Polski Ludowej chroniczne niedobory wszelkich dóbr.
Szczególnie atrakcyjnym i pożądanym towarem w komunistycznej Polsce okazały się mieszkania. Nietrudno więc domyślić się, że funkcjonariusze szybko opanowali sztukę korzystania z przywileju reglamentacji lokali. Łapówka za szybszy przydział, za lepsze położenie lokalu – weszła do kanonu relacji społecznych i gospodarczych (czytaj więcej o gospodarce mieszkaniowej PRL). Analogiczna sytuacja panowała w spółdzielczych inwestycjach i wydatkowaniu pieniędzy członków. System komunistyczny z zasady pozbawiał ludność wpływu na funkcjonowanie spółdzielni, a tym bardziej wydatkowanie funduszy. Odzwierciedleniem tych komunistycznych standardów była ustawa prawo spółdzielcze z 1982 roku. Patologia urosła tak mocno,że nawet po formalnej zmianie ustroju w 1989 r., w peerelowskiej spółdzielczości nic się istotnie nie zmieniło, szczególnie w przyzwyczajeniach i mentalności prezesów – niedawnych działaczy PZPR. Nie może więc dziwić, że z różnych części kraju regularnie napływają informacje o szokujących zjawiskach. Media podają, że np. prezesi w zamian za nietykalność i ochronę zaoferowali sędziom i prokuratorom mieszkania w obniżonej cenie, że ustawiali przetargi, że brali łapówki od firm wykonujących roboty, że tworzyli nieformalne grupy manipulujące przebiegiem zebrań i wyborów rady nadzorczej... itd. itp.
Postkomunistyczna spółdzielczość w III RP
Peerelowska spółdzielczość mieszkaniowa to po urynkowieniu gospodarki jedna z najbardziej dochodowych branż. Zarządzają nią często na wyłączność grupy nomenklatury komunistycznej obracając miliardami złotych. Roczne przychody nawet na poziomie pojedynczych spółdzielni-molochów sięgają dziesiątek milionów złotych. Dochody zapewnia nie tylko tzw. opłata eksploatacyjna, pobierana z każdego oczynszowanego lokalu, ale i wielomilionowe budżety remontowe pozostające w obecnym stanie prawnym (na 31 grudnia 2012 r.) poza realną kontrolą członków spółdzielni-molochów. Mieszkańcy nie mają wpływu na wydatki, nie mają statusu pokrzywdzonych ani realnego dostępu do dokumentów. Ogromne fundusze remontowe molochów są więc łakomym kąskiem, szczególnie dla potężnych grup interesów wywodzących się z komunistycznej kasty PRL.
Prezesi oprotestowują dzielenie funduszu remontowego na nieruchomości
Ze szczególną zaciekłością wszelkie projekty reformy atakują prezesi władający niepodzielnie spółdzielniami od okresu PRL. Gwałtownie oprotestowują reformę i plany przewidujące podział funduszu remontowego na nieruchomości. Dlaczego tak się dzieje? Ewentualne przywiązanie pieniędzy remontowych do poszczególnych budynków, w praktyce najbardziej logiczne i sprawiedliwe rozwiązanie będące standardem wspólnot mieszkaniowych i prawdziwej własności, położyłoby kres przywilejom, uznaniowemu wydawaniu pieniędzy i stosowaniu nierynkowych cen.
Sprzeciw w kwestii podziału funduszu na nieruchomości (pieniądze wpłacane przez mieszkańców byłyby wydawane na budynki, w których mieszkają) determinują następujące przyczyny:
– nie da się na poziomie jednego czy dwóch budynków (pojedynczych nieruchomości), zawyżyć ceny robót na tyle, by następnie podzielić się zadowalającym zyskiem w ramach grupy: prezesi, firma-pośrednik, osoby legalizujące odbiory;
– ewentualne zawyżenie ceny poprzez zaakceptowanie np. 2-krotności lub 3-krotności ceny rynkowej, nie uszłoby uwadze mieszkańców nieruchomości i skutkowało postępowaniem prokuratorskim o niegospodarność i oszustwo;
– w pojedynczych nieruchomościach, przy zawyżeniu ceny (np. zaakceptowanie 2-krotności stawki rynkowej), nie da się przeprowadzić inwestycji, bo najzwyczajniej nie wystarczy na nią pieniędzy wskutek zawyżenia kosztu robót;
– ponadto w przypadku otrzymywania ewentualnej pomocy państwowej, np. przy termomodernizacji budynków, akceptowane ceny podlegają dodatkowej zewnętrznej weryfikacji, więc tym bardziej nie ma możliwości ich radykalnego podniesienia na pojedynczych budynkach.
Idealnym rozwiązaniem dla grup nomenklaturowych jest więc komasacja funduszu remontowego osiedlami lub najlepiej w skali całej spółdzielni. Do wzięcia mogą być wówczas w skali roku kwoty od kilku do kilkunastu milionów złotych, otrzymywane z bieżących wpływów czynszowych w molochu. W takim wariancie bez problemu można akceptować ceny robót stanowiące 2-krotność czy 3-krotność obowiązującej stawki rynkowej, wykonując roboty tylko na wybranych budynkach – małej części całych zasobów. Przy takim globalnym zagospodarowywaniu funduszu bez problemu da sięrealizować wybrane inwestycje w dowolnych cenach i z takiego układu dodatkowo wycisnąć efekt propagandowy.
Propaganda remontowa na zamówienie
Zaprzyjaźnione, niejednokrotnie sowicie opłacane zamawianiem reklam media, na zamówienie regularnie piszą, że spółdzielnia X czy Y, posiadająca kilkadziesiąt bloków, remontuje! Ale uwaga: remontuje w roku tylko kilka bloków z kilkudziesięciu czy kilkuset posiadanych. Dodatkowo informuje się, że w kolejnym roku planuje następne kilka budynków!Przy okazji zapobiegliwie dodaje, że roboty remontowe są drogie, więc lokatorzy powinni się cieszyć, że jest połączony fundusz remontowy, bo inaczej nic by nie było robione.
Wariant prowadzenia prac skomasowanym funduszem remontowym tylko na kilku wybranych budynkach jest optymalnym rozwiązaniem pod względem możliwości akceptowania zawyżonych cen. Środków ze zbiorczego funduszu remontowego jest na tyle dużo, że bez problemu możliwe jest uzgodnienie ceny robót o 50 czy o 100% wyższej od stawki rynkowej. Operatywni prezesi dopasowują skalę i przedmiot robót do posiadanych na dany rok środków pobranych od lokatorów i pozyskanych z zaciągniętych kredytów. W związku z tzw. działalnością bezwynikową spółdzielni z reguły „czyści się” fundusz dopasowując wydatki do wpływów. Prawo chroni zarządy. Spółdzielnie zakwalifikowano jako mienie prywatne. W molochach nie działają mechanizmy kontrolne typowe dla budżetówki a ludność w majestacie prawa jest dyskryminowana w uprawnieniach i pozbawiona realnej ochrony.
Według zapisu prawa spółdzielczego (art. 3 ustawy) spółdzielnia jest prywatną własnością członków. Nie oznacza to jednak że są oni jej właścicielami. Sąd Najwyższy przyjmuje, że majątek spółdzielni jako osoby prawnej (firmy) jest dla zrzeszonych w niej członków-płatników mieniem cudzym. To jeden z paradoksów III RP, niby demokratycznej, z konstytucyjną zasadą równości obywateli – ale z wyłączeniem z uprawnień ludności postkomunistycznych spółdzielni.
Co ciekawe zrzeszeni w spółdzielni formalnie biorąc nigdy nie zrobili darowizn na jej rzecz z wnoszonych wkładów budowlanych i mieszkaniowych. Ponadto majątek każdej spółdzielni zawsze był wypracowany przez zrzeszonych. Mimo tego w III RP nie zostali oni jej właścicielami ani nawet nie przysługuje im status pokrzywdzonych (posiadacze spółdzielczych tytułów do lokali).
Przy komasacji funduszu cykl remontowy w odniesieniu do pojedynczych budynków może przeciągać się na dekady. Przykładowo prezesi jednej ze spółdzielni oświadczyli, że np. wiatrołapy remontuje się u nich co 30 lat. Wieloletnie czekanie na remonty jest niejako normą dla spółdzielni zarządzających jednym zbiorczym funduszem. Drastyczne wydłużenie się czasu jest powodowane zagarnianiem większości środków remontowych przez grupy monopolizujące wykonywanie robót. Prowadzi do przeznaczania tylko części pieniędzy na realne prace – przeważnie i tak gorszej jakości od standardu rynkowego. Patologii sprzyja nieuznawanie mieszkańców spółdzielni za pokrzywdzonych oraz ustawowe pozbawienie prawa decydowania o wydatkach remontowych.
Charakterystycznym elementem molochowych inwestycji są skargi na bylejakość i pijaństwo. Pod tym względem wydaje się jakby czas w blokowiskach się zatrzymał i że prowadzone przez prezesów roboty budowlane żywcem przypominają standardy schyłku PRL – czasu nagminnego rozkradania materiałów budowlanych, niechlujnego wykonawstwa i powszechnego pijaństwa na placach budowy.
Mechanizm wyprowadzania pieniędzy
Jeżeli szefowie molocha mają oparcie w lokalnych organach państwa, tj. łączą ich wspólne interesy w postaci zatrudnienia członków rodzin, powierzania zleceń, udostępniania lokali na specjalnych warunkach itd., to proceder zawyżania cen nabiera większej skali. Nomenklaturowe sitwy nie zadowalają się prowizją 10 czy 15% od wartości ustawionego zamówienia. Korzystając z ustawowej bezkarności (według socjalistycznego prawa członkom nie przysługuje status pokrzywdzonych) oraz lokalnej ochrony, prezesi molochów potrafią robić spektakularne transakcje. Jeśli docieplają budynki, to np. tylko fragmentarycznie (nie całe bloki, a wybrane elementy elewacji, przykładowo przestrzenie międzyokienne) i np. za 2-krotność rynkowej ceny kompleksowego docieplania. Nie zadowalają się też bieżącymi wpływami czynszowymi i dla powiększenia skali rocznego zagospodarowania funduszu zaciągają dodatkowo kredyty, których spłatą następnie przymusowo obarczają mieszkańców molocha. Zgody na zaciąganie kredytów przegłosowuje się rękami etatowych pracowników spółdzielni, głosami tzw. członków oczekujących i osób z firm robiących roboty. Przy takiej formule finansowania, roczne wydatki remontowe w dużych spółdzielniach bez problemu sięgają 10 czy 15 mln złotych.
„Zaprzyjaźnione” firmy-słupy
Kluczem do skutecznego wyprowadzania środków z funduszu remontowego jest współpraca z zaufaną firmą (lub kilkoma wybranymi firmami), która zostaje pośrednikiem między spółdzielnią a rzeczywistymi wykonawcami robót. Często pośrednikami, o statusie generalnego wykonawcy, zostają jednoosobowe firmy lub spółki cywilne, których normalnie nikt nigdy nie dopuściłby do milionowych zleceń. Te swoiste firmy-słupy w rzeczywistości nie posiadają odpowiedniego doświadczenia, niezbędnych kadr ani tym bardziej sprzętu technicznego do realizacji wielkich zamówień. Podmioty te jednak pełnią strategiczną funkcję w procesie legalizacji pieniędzy wypłaconych ze spółdzielni. Prezesi rekrutują je ze swojego najbliższego, najbardziej zaufanego otoczenia: spośród kolegów z byłej partii, członków rodzin osób z rad nadzorczych, pracowników spółdzielni itp.
Zaprzyjaźniona, wtajemniczona firma podpisuje umowę z zarządem molocha i występuje w roli generalnego wykonawcy robót. Formalnie pośredniczy między rzeczywistymi wykonawcami a spółdzielnią. Jej zadaniem jest wystawienie faktur za roboty w uzgodnionych nierynkowych cenach i następnie zainkasowanie wypłaty ze spółdzielni. Na etapie zawierania umowy uzgadnia się wysokość cen i podział zysków z zaplanowanego procederu. „Zagospodarowanie” spółdzielczych pieniędzy przy takiej formule jest niezwykle opłacalne dla nomenklaturowych grup żerujących na ubogiej ludności molochów.
Kryteria wyboru firm
Brak obowiązku przetargowego i całkowita dowolność w wyborze dostawców i wykonawców pozwala prezesom angażować do zleceń podmioty z własnej grupy nomenklaturowej. Przy spółdzielniach-molochach liczących 10-20 tysięcy członków można mówić o swoistych rodzinach nomenklaturowych opanowujących spółdzielnie i bezwzględnie je eksploatujących. Zdarza się nawet, że strategiczne dostawy i usługi w molochu realizują dwie, trzy jednoosobowe firmy. Na przykład firma A kolegi prezesa, sprząta zasoby spółdzielni. Firma B syna kolegi układa chodniki, remontuje klatki schodowe i dachy. A firma C (kolegi i syna łącznie) dociepla bloki. Przy tak skrajnej monopolizacji obsługi, przez ręce 2-3 osób może być prana większość wpływów czynszowych. Koncentracja i monopolizacja dostaw i usług pomaga w wyciąganiu z molocha większych zysków.
Ze zgłaszanych przypadków wynika, że oprócz wspomnianej opcji totalnej koncentracji występuje też system zagospodarowania wpływów w ramach szerszego podziału między uczestników grupy. Kryterium stanowi tutaj przynależność do rodziny nomenklaturowej wywodzącej się z reżimowego pnia (środowisko byłej partii komunistycznej, jej siłowych i agenturalnych struktur). Dopuszczanie do udziału w zyskach następuje odpowiednio do statusu i pełnionych zadań. W opcji poziomego podziału zysków w strukturze rodziny pojawia się prawdziwe bogactwo form kooperacji. Krewni pracowników molocha na wyłączność świadczą usługi serwisowe (np. hydrauliczne, stolarskie, dekarskie, informatyczne itp. itd.). Członkowie rady nadzorczej mogą odpłatne archiwizować dokumenty, prowadzić kluby, realizować dostawy np. podzielników ciepła, materiałów budowlanych, komputerów itp. Kryterium zagospodarowywania środków finansowych w ramach grupy i umacniania w ten sposób wpływów jest zachowywane nawet przy zakupie usług podlegających z pozoru mechanizmom konkurencji – np. odbiór odpadów.
Elementem systemu jest też zatrudnianie na umowę o pracę lub inne rodzaje umów, członków rodzin wpływowych osób w mieście. Przykładowo fajną posadę w spółdzielni może znaleźć żona samorządowego polityka, z którym zawarto porozumienie, że będzie np. zwalczać ruchy uwłaszczeniowe i równolegle chwalić spółdzielnię – że dobrze zarządza. Specjalne miejsce w strukturach grupy i uznanie w nadaniach dóbr i przywilejów mają rodziny milicjantów. Prezesi słusznie uważają, że to na mundurowych spoczywa ciężar frontowej walki z lokatorami. Policja jest szczególnie pomocna w atakowaniu i terroryzowaniu lokatorów szerzących „zarazę uwłaszczeniową”. Bardzo przydaje się do inspirowania procesów sądowych kierowaniem wniosków o ukaranie za „nielegalne wieszanie ulotek uwłaszczeniowych” czy „uprawianie nieuczciwej konkurencji” albo zakłócanie porządku w spółdzielni.
Spółdzielcze przetargi w molochach
Szefowie największych spółdzielni uzgadniają między sobą metody zagospodarowania wpływów czynszowych w ramach integrowanej polityki remontowej, gdy chodzi o naprawdę duże pieniądze. Tworzą system bezpiecznego zagospodarowania poprzez ustalenie jednorodnych robót we współpracujących spółdzielniach, np. docieplanie tylko przestrzeni międzyokiennych lub pojedynczych ścian zamiast oczekiwanego docieplania kompleksowego. Przykładowo w trzech molochach powyżej 10 tysięcy członków roczny budżet remontowy, zasilany dodatkowo kredytami, może wynieść 20-50 mln złotych. Wówczas prezesi markują przetargowy nabór wykonawców. Dlaczego? Bezpośrednim celem jest uwiarygodnienie zawyżonych cen oraz danie narzędzi lokalnym organom ścigania do umorzenia ewentualnych postępowań dotyczących zarzutu zawyżania cen – gdyby „blokersi” mieli poskarżyć się w prokuraturze.
Jak działa system? Szefowie molochów i pozostałych zrzeszonych spółdzielni selekcjonują grupy firm-pośredników i uzgadniają przedmiot robót oraz wysokość zawyżenia cen. Generalnie chodzi o to żeby wszystkie zrzeszone spółdzielnie wykonywały podobne roboty w zbliżonych cenach. Wówczas całkowicie bezpiecznie można zastosować 2-krotność czy nawet 3-krotność ceny rynkowej i obronić się przed zarzutami zawyżania cen. Co więcej: można także skuteczne dyskredytować podmioty spoza rodzin i zakwestionować jako niewiarygodne zaproponowane przez nie ceny rynkowe. Znakomitym przykładem tej techniki jest wspomniane docieplanie bloków. Grupa spółdzielni uzgadnia między sobą, że będzie fragmentarycznie ocieplać bloki za stawki w widełkach od 160 zł do 210 zł, choć kompleksowe docieplanie na rynku nie przekracza 100 zł za m2. Po zatwierdzeniu ceny minimalnej ogłasza się pseudoprzetargi, w których „startują” firmy-słupy poszczególnych rodzin i składają oferty w z góry ustalonych cenach z zatwierdzonego przedziału. Przy takim systemie, nawet jeśli zgłoszą się obce firmy i zaoferują stawki rynkowe, np. 70 czy 90 zł netto za m2, to prezesi odwalają ich oferty jako niewiarygodne – bo za tanie. Dodatkowo uzasadnią,że firma A lub B już wykonywała u nich docieplenia, np. po 175 zł za m2 – i dobrze dociepla!
Wybór słupowych wykonawców-pośredników jest kontrolowany w ramach nieformalnych porozumień. Na długo przed otwarciem ofert wiadomo kto będzie robić w danej spółdzielni, a kto ma złożyć ofertę tylko dla pozoru. W ocenie pomysłodawców procederu przynajmniej kilka uzgodnionych widełkowych ofert jest niezbędnych do legalizowania pożądanych cen i skuteczniejszego odrzucania podmiotów spoza grupy, które przypadkowo zgłoszą swój akces w realizacji zamówienia.
Przy takim systemie obsługi zamówień rzeczywiste ceny robót można ustalić badając za jakie stawki pracują podwykonawcy. Jeżeli byłaby wola organów państwa do ukrócenia procederu to bardzo łatwo da się skontrolować poziom zaakceptowanych cen porównując stawki spółdzielnia – pośrednik i następnie pośrednik – rzeczywisty wykonawca.
System pozwala prać miliony w nieekonomicznych i niecelowych robotach (np. wspomniane ocieplanie przestrzeni międzyokiennych zamiast kompleksowego docieplania). Jeśli „blokersi” zawiadomią prokuraturę, że docieplenie na wolnym rynku kosztuje 80 zł za m2 a prezesi docieplają cząstkowo za 2-krotność tej stawki, to i tak prokuratura „odwali” doniesienie. Żeby dodatkowo upokorzyć lokatorów przesłucha w postępowaniu jako świadków, prezesów bratnich spółdzielni i nomenklaturowych wykonawców, którzy zaświadczą, że bloki w Rynsztoku dociepla się po – co najmniej – 160 zł za m2. Następnie prokuratura umorzy śledztwo argumentując, że ceny dociepleń w spółdzielni Komsomolskiej nie odbiegają od „rynkowych” stawek występujących w pozostałych molochach. A tak w ogóle, to lokatorzy nie są pokrzywdzonymi, a spółdzielnia nie jest związana wyborem tańszych ofert. System jest genialny w swojej prostocie i niezawodności. Ponadto udziałowcy grup nomenklaturowych nigdy nie zdradzą swoich kompanów, ponieważ na wolnym rynku nie mogą nawet marzyć o tak lukratywnych zleceniach.
Wydatki z funduszu remontowego a dostęp do dokumentów
Od 2007 roku pojawiła się mała komplikacja – artykuł 8.1 ustawy o spółdzielniach mieszkaniowych. Na początku wywołał on spore zamieszanie, bowiem nigdy w historii PRL-u i pierwszej dekady III RP prawo spółdzielcze nie przewidywało czegoś takiego jak dopuszczenie członków do dokumentów kosztowych spółdzielni. Zmiana w ustawie była szokiem dla prezesów i wywołała wściekłość grup nomenklaturowych. Niemniej dość szybko opracowano środki obrony przed udostępnianiem faktur i umów. W pierwszej kolejności skorzystano z niedopowiedzenia w art. 8.1. Przepis mówi o udostępnieniu faktur i umów, ale nie precyzuje czy wszystkich, nie wspomina o rejestrach kosztów. Prezesi skrupulatnie korzystają z tej luki i odmawiają pokazywania rejestrów VAT zawierających pełną ewidencją faktur. Jeśli już muszą coś pokazać po procesie sądowym o wgląd, to często wydają tylko te faktury, które uznają za dopuszczalne. Frajer/lokator – jak nazywają członka – i tak nie jest w stanie sprawdzić czy otrzymał wszystkie faktury czy tylko wybrane. Tym prostym sposobem zarządy mogą dalej spokojnie księgować przeróżne wydatki, a nawet całkowicie fikcyjne faktury, bez ryzyka ich ujawniania. Kapitalne znaczenie ma w tym przypadku komasacja funduszu remontowego, bo lokator nie wie gdzie dokładnie wydano pieniądze i ile, więc nawet w postępowaniu sądowym nie jest w stanie sprecyzować żądania. Gdyby wydatkowanie pieniędzy ograniczało się do pojedynczych nieruchomości władze spółdzielni nie były w stanie ukryć trefnych faktur, bowiem wpływy i wydatki z funduszu byłyby łatwe do zweryfikowania.
Oprócz niedopuszczania do rejestrów kosztów stosuje się inny zuchwały mechanizm. W tzw. miastach spółdzielczych, w których grupy nomenklaturowe są potężne i wywierają dominujący wpływ na lokalną społeczność, prezesi otwarcie bojkotują art. 8.1 i dodatkowo ustalają opłaty za dostęp do dokumentów, np. 2-4 złote za każdą stronę kserokopii. Dochodzi nawet do sytuacji, że kpiąc sobie z praworządności naliczają opłatę za sam wgląd, żądając np. od 1 do 4 zł za stronę – za możliwość sfotografowania dokumentu. Praktyki takie w praworządnym państwie, przy normalnie działających organach ścigana, byłyby nie do pomyślenia. Jednak w miastach spółdzielczych prawo stanowione przez prezesów niejednokrotnie wiąże lokalną prokuraturę i sąd silniej niż ustawy Sejmu. Lokatorzy próbują walczyć i ślą skargi na bezprawne opłaty i nieudostępnianie dokumentów. Jednak bezskutecznie.
W miastach bezprawia martwy pozostaje artykuł 27.3 ustawy o spółdzielniach mieszkaniowych nakładający na zarządy grzywnę w przypadku odmowy udostępnienia faktur i umów. W takich miejscach wnioski o ukaranie nigdy nie trafiają do sądu. Dziesiątki skarg na nieudostępnienie dokumentów lub wymuszanie bezprawnych opłat kończy swój żywot odmową skierowania wniosku o ukaranie. Rutynowo lokalna policja używa formułki „czynu nie popełniono”. Stan ten zachęca tylko prezesów do jeszcze większej bezkarności i agresywności w odmowach udostępnienia dokumentów.
Kto odbiera lewe roboty?
Po etapie zatwierdzenia przedmiotu prac i podziału przyszłych zysków, prezesi wspierają firmę-pośrednika w organizacji i wykonaniu robót. Nadzór i odbiory powierza się lojalnym osobom. Inspektorom z działu inwestycji molocha oraz pracownikom i członkom zarządów bratnich spółdzielni – jeśli mają wymagane uprawnienia. Powierzenie nadzoru i odbiorów robót swojakom jest ważnym elementem bezpieczeństwa systemu. Dokonywanie odbiorów prac wzajemnie między spółdzielniami cementuje przestępcze związki i wspólne interesy gospodarcze. Bez nich niemożliwe byłoby np. odebranie prac na tańszych materiałach niezgodnych z projektem czy zalegalizowanie niewbudowania materiałów lub w ogóle niewykonania danych prac a w dzienniku budowy i odbiorze poświadczenie ich realizacji. Posiadanie „swoich” kierowników budowy i inspektorów nadzoru pozwala swobodniej prowadzić inwestycje w zakresie obrotu materiałami i jakości wykonawstwa.
W projekcie termomodernizacji można np. zatwierdzić droższą technologię i lepsze materiały a fizycznie realizować prace produktami tańszymi, niezgodnie z wymogami projektu pod względem parametrów materiałów i ich ilości. Przykładowo zamiast styropianu wodoodpornego przewidzianego w danym miejscu, można ułożyć styropian zwykły – znacznie tańszy. Albo zamiast 18-centymetrowej warstwy granulatu docieplającego stropodach, położyć tylko 2-3 cm. Takie praktyki byłyby absolutnie niemożliwe, gdyby nadzór i odbiory robót wykonywały osoby spoza grupy.
Organy ścigania i urzędy kontroli skarbowej powinny wnikliwie przyglądać się spółdzielczym inwestycjom w przypadkach, gdy zgłaszane są skargi na wadliwość prac i nierynkowe ceny, w szczególności w sytuacjach kiedy przy inwestycji jako generalni wykonawcy pojawiają się dystrybutorzy materiałów budowlanych, którzy normalnie nie realizują robót i nie mają ekip montażowych.
Rekrutacja wykonawców
Gdy dokumentacja, nadzór i odbiory uzgodnione,firmy-słupy do spółki z szefami molochów rekrutują rzeczywistych wykonawców. Wbrew pozorom nie poszukują profesjonalistów. Wolą raczej ludzi przypadkowych, pracujących na czarno, nieodznaczających się specjalną wiedzą z branży. Taki wybór ma swoje zalety. Nikt nie pyta dlaczego np. stosuje się tańsze materiały czy prowadzi roboty niezgodnie z dokumentacją. Przyjęty system naboru wykonawców zapobiega ewentualnej weryfikacji dokumentacji budowlanej, ponieważ zaangażowani ludzie koncentrują się wyłącznie na robociźnie. Nie wiedzą jaka naprawdę jest technologia i jakie powinny być materiały. Od spółdzielczych nadzorców dostają materiał i wytyczne montażowe. A że z reguły nie mają wymaganej wiedzy, to mogą nawet nie wiedzieć czy wykonywana praca jest zgodna z dokumentacją czy nie. Firmy-pośrednicy niejednokrotnie z własnej inicjatywy dodatkowo „duszą koszty” dochodząc do przekonania, że uzgodniony podział zysku z prezesami to mało satysfakcjonujące rozwiązanie. Dlatego na budowach nie brakuje ludzi przypadkowych, pijaństwa, odpadających od elewacji rusztowań, zatrudnienia nielegalnych imigrantów, podkradania materiałów czy niewbudowania materiałów w odpowiednich ilościach. W ocenie firm-pośredników to sposoby cięcia kosztów.
Czym różnią się spółdzielcze roboty od rynkowych inwestycji?
Współpraca z prezesami, oprócz gwarancji zysków, ma jeszcze jedną kapitalną zaletę. Firmy-pośrednicy nie muszą mieć własnego kapitału, zasobów materiałowych ani sprzętu. Ciężar finansowy i organizacyjny ponosi moloch. Finansowanie odbywa się na bieżąco z kasy spółdzielni. Płyną zaliczki, wypłaca się środki odpowiednio do potrzeb. Stan ten jest zaprzeczeniem realiów wolnego rynku, w których zapłata niejednokrotnie następuje z dużym opóźnieniem, po trudnych i rodzących koszty odbiorach. Taki problem nie występuje w postkomunistycznych molochach, bo firmy pośredniczące są nieformalnymi wspólnikami zarządów. Każda wypłata środków pośrednikom, faktycznie staje się też wypłatą dla osób będących udziałowcami „zagospodarowania” funduszu remontowego.
Co z podatkami?
To zależy do wariantu i środowiskowych okoliczności. Jeżeli lokalna grupa nomenklaturowa jest silna i kooperuje z ulokowanymi w organach państwa byłymi funkcjonariuszami partii oraz ma układy w służbach podatkowych, to oszustwa mogą być realizowane na maksymalną skalę poprzez zawyżenie kosztów uzyskania przychodu. Wówczas zyskiem grupy jest nie tylko marża z różnicy między faktycznymi kosztami a narzuconą ceną, ale również dochód z niezapłacenia podatku VAT i podatku dochodowego. Zgodnie z przepisami materiały budowlane są opodatkowane wyższą stawką (23%, dawniej 22%), ale już sprzedaż materiałów dla budownictwa mieszkaniowego wraz z usługą montażu, uprawnia do stosowania obniżonej stawki (8%, dawniej 7%). System podatkowy w takim przypadku pozwala w granicach prawa zarobić nawet milionowe kwoty na zwrocie podatku VAT i niezapłaceniu podatku dochodowego – przy maksymalnym zawyżeniu kosztów (zobacz opis mechanizmu zawyżania kosztów).
Wariantem stosowanym w mniej pewnych warunkach może być standardowe zawyżenie ceny bez manipulacji kosztami i pogodzenie się z koniecznością zapłacenia należnych podatków. Wówczas cenę robót kalkuluje się odpowiednio, by po podziale zysku w ramach grupy, wystarczyło na ustalone prowizje oraz koszty podatkowe.
Wpływ nomenklatury komunistycznej na organy państwa
Choć organom ścigania i wymiarowi sprawiedliwości często znany jest proceder stosowania nierynkowych cen, wykonywania nieracjonalnych ekonomicznie robót, inwestowania pieniędzy członków w przedsięwzięcia sprzeczne z potrzebami mieszkańców (np. inwestycje giełdowe), to jednak mimo składania licznych zawiadomień, w wielu przypadkach nie podejmuje się żadnej akcji. Odmawia się wszczęcia postępowań lub umarza rozpoczęte. Tylko sporadycznie dochodzi do śledztw a akty oskarżenia zakończone wyrokami skazującymi należą do wyjątków. Specyficzne traktowanie postkomunistycznej spółdzielczości a właściwie nieuznawanie fundamentalnych praw ludności mieszkającej w spółdzielniach, ma swoje źródło w stanie prawnym – spółdzielczych przepisach, tak naprawdę niewiele zmienionych od czasów PRL (ustawa prawo spółdzielcze).
Spółdzielczość III RP jest schedą i synekurą dla nomenklatury komunistycznej. Grupy nomenklaturowe, w wielu przypadkach niepodzielnie władające molochami przez całe dekady, pozostają w molochach nietykalne dzięki korzystnym przepisom, ale także związkom z osobami z siłowych struktur państwa. Z doniesień medialnych oraz relacji członków wynika, że szefowie spółdzielni-molochów niejednokrotnie wywierają wpływ rozdawnictwem dóbr i przywilejów członkom rodzin ważnych osób. Pozyskują sympatię i wdzięczność oferowaniem atrakcyjnych posad, powierzaniem świadczenia usług, umożliwieniem nabywania lokali na preferencyjnych warunkach, finansowaniem różnych akcji i przedsięwzięć pod szyldami specjalnie tworzonych stowarzyszeń czy fundacji.... i innymi działaniami adekwatnymi do zapotrzebowania.
Zapoczątkowana w PRL, podtrzymywana w III RP sieć układów i powiązań stabilizuje system na tyle mocno, że zwykły człowiek, niewolnik w spółdzielni-molochu, jest całkowicie bezsilny wobec wytworzonego układu. Jeżeli udział ludzi nomenklatury w instytucjach jest duży a wzajemne sympatie byłych funkcjonariuszy w danym mieście silne, to automatycznie maleją szanse szeregowych członków spółdzielni toczących spory sądowe lub dopominających się prowadzenia postępowań prokuratorskich dotyczących nieprawidłowości w spółdzielniach. W takich realiach może dochodzić do nieuwzględniania powództw w sądach jeżeli dotyczą one ważnych interesów prezesów oraz umarzania postępowań prokuratorskich niezależnie od wagi i liczby przedstawianych dowodów.
Żeby zrozumieć spółdzielczy paradoks III RP należy sięgnąć do kontekstu historycznego. Jak pamiętamy komuniści jeszcze całkiem niedawno mówili, że „władzy raz zdobytej nie oddadzą nigdy”. Jednak Gomułka pomylił się i towarzyszom wskutek bankructwa socjalistycznej gospodarki przyszło dopuścić przekształcenie PRL w III RP – ale z zachowaniem przywilejów. Nomenklatura dla zabezpieczenia swoich interesów w dobie transformacji ustrojowej wzięła sobie jako zakładnika spółdzielczość mieszkaniową. Pozostawała bowiem w przekonaniu, że w 1989 roku wkracza w nieznane. Partia wchodziła w III RP nieco upokorzona, gdyż musiała podzielić się władzą i zgodzić na demokratyzację wielu dziedzin za cenę utrzymania statusu ekonomicznego. Genialnym zabezpieczeniem części jej interesów okazała się spółdzielczość mieszkaniowa, o którą nikt zdecydowanie się nie upominał i nie upomina.
Klasa polityczna zdominowana standardami PRL oprócz swoistego zabezpieczania interesów ekonomicznych nomenklatury nie uznaje fundamentalnych praw ludności blokowisk (m.in. status pokrzywdzonego, prawo dysponowania lokalem, prawo do demokratycznych wyborów). Jedną z przyczyn dyskryminacji i systemowego wykluczenia jest postrzeganie mieszkańców spółdzielni-molochów jako dołów społecznych, które w praktyce nie mają nic do zaoferowania elitom III RP. Powyższe okoliczności sprawiają, że dla milionów Polaków wciąż nie nadchodzi czas na zrównanie ich w prawach z innymi grupami społecznymi.
Parafrazując gomułkowskie hasło o monopolu na władzę, w przypadku spółdzielczości III RP nadal obowiązuje maksyma „Przywilejów w spółdzielczości nie oddamy nigdy”. Jak dotąd okrągłostołowa nieformalna umowa obowiązuje i przywileje prezesów okrojono jedynie kosmetycznie mimo że upłynęło ponad dwadzieścia lat III RP.
Grupy nomenklaturowe niebezpieczne
Oceniając mechanizmy III RP warto mieć na uwadze, że zadarcie z grupami nomenklaturowymi może być niebezpieczne, bowiem ludzie z tego aparatu, dziś niejednokrotnie piastujący wysokie funkcje w III RP, jeszcze niedawno byli w służbie reżimu komunistycznego, który – jak wiemy – nie patyczkował się z opozycją niepodległościową. Zatem dążenia do reformy spółdzielni i w konsekwencji widmo pozbawiania prezesów gwarantowanych przywilejów wywołuje zdecydowany sprzeciw i kontrakcje.
Media informują o groźbach kierowanych pod adresem członków, niszczeniu ich mienia, pobiciach spółdzielców upominających się o praworządność. W takich sprawach z reguły nie udaje się organom ścigania ustalić sprawców czynów. Dodatkowo prezesi aktywnie walczą ze spółdzielcami na polu sądowym terroryzując ich procesami z art. 212 kk, sprawami sądowymi o rzekome pobicie pracowników, zakłócanie porządku, kolportowanie ulotek uwłaszczeniowych itp. itd. Generalnie zauważalna jest zasada, że jeżeli istnieje choć cień szansy na powodzenie sądowego szykanowania członków to realizuje się takie działania, ponieważ niezależnie od ostatecznego wyniku postępowania sądowe i tak odbywają się na koszt spółdzielców.
Skala zwalczania patologii
Czasem media informują o wspomnianych przypadkach aresztowania prezesów za branie łapówek, o ujawnieniu korupcji, nawet o skazaniu. W rzeczywistości nie jest to jednak przejaw autentycznej oddolnej praworządności, lecz bardziej objaw wewnętrznych wojen grup nomenklaturowych, walczących między sobą o strefy wpływów i podział zysków. Do zatrzymań i ewentualnego skazywania przedstawicieli byłego reżimu, może dochodzić głównie wtedy, gdy wskutek wewnętrznych porachunków jedni zadenuncjują drugich w ramach eliminacji nomenklaturowej konkurencji. Czasem, gdy jakaś patologia nabierze szczególnego rozgłosu medialnego lub gdy interweniują politycy wysokiego szczebla, skargi mieszkańców mogą prowadzić do wyroków skazujących wbrew lokalnemu porządkowi. Jednak w typowych okolicznościach zawiadomienia spółdzielców często pozostają bez odzewu. Standardowym komunikatem w takich przypadkach bywają twierdzenia, że spółdzielcy nie są stroną, że nie przysługuje im status pokrzywdzonych, że nie popełniono przestępstwa bo zarządowi wolno akceptować dowolne ceny, dowolnie inwestować pieniądze itp. itd.
Wnioski:
1. Ludność mająca prawa majątkowe w spółdzielni w formie spółdzielczych tytułów do lokali musi być zrównana w uprawnieniach z pozostałymi grupami społecznymi poprzez zagwarantowanie ustawowej ochrony przed przestępstwami określonymi w kodeksie karnym, w szczególności przed niegospodarnością i działaniem na szkodę zrzeszonych (ustawowe przyznanie statusu pokrzywdzonego).
2. W drodze zmiany ustawy powinno zniknąć kuriozum, że spółdzielnia jako osoba prawna zawłaszcza i wykazuje jako własne mienie zrzeszonych i dysponuje nim uznaniowo bez ich zgody i wiedzy. Rola spółdzielni jako jednostki gospodarczej powinna ograniczać się do wykonywania zarządu na poziomie nieruchomości.
3. Osoby posiadające prawa majątkowe w spółdzielni (własność oraz spółdzielcze tytuły do lokali) powinny mieć gwarantowany ustawą wgląd do wszystkich dokumentów spółdzielni.
4. Głosowanie uchwał i podejmowanie decyzji, w szczególności dotyczących remontów, zaciągania zobowiązań kredytowych, sprzedaży gruntów i lokali, musi odbywać się przy udziale 50% uprawnionych.
5. Wybór dostawców i wykonawców robót musi podlegać regułom przetargowym z prawem do współdecydowania przez zrzeszonych mających prawa majątkowe w danej nieruchomości.
6. Pracownicy spółdzielni, członkowie rady nadzorczej i ich krewni nie mogą być dostawcami ani świadczyć usług dla spółdzielni.
7. Członkowie organów spółdzielni muszą być wybierani w demokratycznych wyborach.
Twój głos przeciwko upodleniu, poniżeniu i wyzyskowi człowieka w postkomunistycznej spółdzielczości jest ważny! Nie bój się złu powiedzieć NIE! Nie bój się potępić niegodziwości! Nie bój się upomnieć o DOBRO!
Człowiek w gospodarce wolnorynkowej w Encyklice Veritatis Splendor:
...Siódme przykazanie zabrania czynów i przedsięwzięć, które kierując się jakąkolwiek motywacją — egoistyczną czy ideologiczną, handlową czy totalitarną — prowadzą do zniewolenia istot ludzkich, do przesłonięcia ich osobowej godności, do kupowania ich, sprzedawania i wymieniania, jak gdyby były towarem. Sprowadzanie człowieka przemocą do roli przedmiotu użytkowego lub źródła dochodu jest grzechem przeciwko jego godności i fundamentalnym prawom...
...Po upadku w wielu krajach ideologii, które wiązały politykę z totalitarną wizją świata — przede wszystkim marksizmu — pojawia się dzisiaj nie mniej poważna groźba zanegowania podstawowych praw osoby ludzkiej i ponownego wchłonięcia przez politykę nawet potrzeb religijnych, zakorzenionych w sercu każdej ludzkiej istoty: jest to groźba sprzymierzenia się demokracji z relatywizmem etycznym, który pozbawia życie społeczności cywilnej trwałego moralnego punktu odniesienia, odbierając mu, w sposób radykalny, zdolność rozpoznawania prawdy....
Autor: Stanisław Bartnik
Zobacz: Piekło eksmisji. Systemowe niszczenie człowieka
Reklama:
Korupcja. Mafia spółdzielcza. Rola nomenklatury w postkomunistycznej spółdzielczości.
Unikalna publikacja już wkrótce!